Pewnie w to nie uwierzycie, ale mistrz nie był w szkole prymusem. Ksywa „kujon” nigdy mi nie zagrażała w najmniejszym chociażby stopniu.
Jak sobie przypomnę tą ilość jedynek którą dostawałem, i minę mamy wracającej z wywiadówki to włosy mi stają dęba ze strachu na głowie. Nawet z wf-u miałem niskie oceny. Na lekcjach przeważnie myślałem co by się stało gdybym złapał za łydkę klasową piękność, albo dłubałem w nosie i strzelałem kulkami w nauczycieli. Wszystko inne mnie nudziło.
Przypomina mi się, jak tata uczył mnie matematyki i mocno denerwował się, po czym w napadzie szału rzucał długopisem nie mogąc pojąć jak mogę nie rozumieć tak prostych rzeczy. Gdy byłem jak zwykle przed końcem roku zagrożony nie zdaniem do następnej klasy, a tata na samą myśl o uczeniu mnie uciekał z domu, mama opłaciła korepetytora, 2 metrowego trenera karate, i o dziwo w rekordowym tempie opanowałem cały materiał. Wystarczało jedno spojrzenie stalowoszarych oczu umieszczonych w olbrzymiej głowie mojego korepetytora, jeden rzut oka na jego wąskie, okrutne usta skrywajace umięśnione jak u buldoga szczęki, i w okamgnieniu pojmowałem zawiłości matematyki.
Teraz, jak widać, mimo niecheci do szkoły, odniosłem szereg sukcesów zyciowych. Jestem bezrobotny, za miesiac mam sprawę sądową i mogę pójść siedzieć, mam nadwagę i popsuł mi się prysznic. Nie uczcie się, i dołączcie do mojego kółka sukcesu.