Na początku był Bóg, i to był dobry kolo. I nie było nic oprócz niego. Nie było gibonów, goudy, maniur, miastowych, heleny, dżamprez, sushi. Nic nie było.
Zalegał z tej samotności, i zapragnął odlotowego melanżu. Zaczął kombinować jaką by tu rozkręcić bibę, sapał i drapał się po rudych włosach, nerwowo pstrykając w imponujące, zakręcone rogi, zakręcił sumiastym rudym wąsem z którego posypał się w bezdenną otchłań nieskończonej pustki wir łupieżu. Wreszcie zajarzył, i krzyknął „eureka!” i zaczął nawijać – tu kopsnę galaktykę, a tu kilka wszechświatów, a tu czarną brochę, no i mamy nieskończoność zarechotał lubieżnie, co to nigdy się nie zaczyna, i nigdy nie metuje. Luknął zadowolony z góry na mroczny wszechświat, gwiazdy, siebie – no kozak jestem wyczesany, joł, to oczywista oczywistość, zamlaskał wesoło.
Ale czegoś mu brakowało, coś nie pasiło, coś by jeszcze kopsnął, zapodał. Zamyślił się głęboko. Po kilku bilionach lat, wreszcie szeroko rozwarł swoje jedno piwne oko znajdujące się na czole, zamachał radośnie owłosionym ogonem wijącym sie po ziemi jak elektryczny węgorz, i rozentuzjazmowany nawinął do siebie – ponieważ jestem nieskończonym ziomkiem, stworzę z siebie nieskończoną ilość ziomali, maniur, zwierzaków, wszelkie formy i faktury które tylko mogą istnieć. Każdy z tych bytów będzie częścią mnie, a jednocześnie całym mną. Będzie niezły melanż, gdy uwierzą że są jakimś cienkim leszkiem, a w istocie są Bogiem. Ale zaraz, mruknął, zajrzę w przyszłość i zobaczymy jak będzie…to nieuczciwe podpowiedział mu głos, ma być melanż taki że nie jarzysz kim jesteś naprawdę, ziom. Ale tylko raz, jeden jedyny zawył Bóg, miotajac się, i zakrywając dłońmi z długimi i blyszczącymi w świetle komet i gwiazd pazurami.
Zajrzał, i zszokowany stał jak słup soli. O w mordę, ale jaja, no nie wierzę jak mozna być takim przychlastem, nawinął śmiejąc się do rozpuku Bóg. No nie mogę, oni wierzą że ich planeta jest jedyna na świecie, stworzyli religię które się mordują ze sobą bo każda twierdzi że mnie reprezentuje, głosują na PO i cuda – Bóg miotal się w smiechu, wreszcie nie wytrzymując upadł na chmurę i leżał na niej, wyjąc ze śmiechu, uderzając kopytem w skurczach o podłoże, jego wielki brzuch trząsł się jak galareta, odwieczną ciszę pustki przerywaly co chwila rozdzierajace płótno mroku, przeraźliwe pierdnięcia, a wokół roznosił się intensywny zapach siarki i bigosu.
Nagle Bóg spoważniał, powiedział do siebie „czyny, nie cuda” blysnęło, zatrzęsło się, zadymiło, i….
Słownik duchowy.
Brocha – dziura
Gibon – porcja marihuany
Gouda – wódka
Hawira – mieszkanie
Helena – heroina
Kabona – pieniądze
Kaczor, sushi – kac
Kajdan – lańcuch na rękę
Kucie – stosunek seksualny
Leszek – mało rozgarnięta osoba
Maniura – atrakcyjna dziewczyna
Melanż – przyjęcie
Mendownia – komisariat
Produkcja – malowanie graffiti
Przychlast – osoba nieprzystosowana do życia
Pytong – penis
Rewir – miejsce
Skroić – ukraść
Spawać – wymiotować
Szama – jedzenie
Locha, morświn – nieatrakcyjna dziewczyna
Wacek – denerwująca osoba
Zalegać – nudzić się
Zgon – stan psychofizyczny po przedawkowaniu alkoholu
Miastowy – bandzior